piątek, 17 września 2010

pierwszy raz.

Byłam. Wróciłam. Jestem.
Ze szpitala. Z operacji. Z wielkich nudów połączonych wstawaniem o 6 rano.
Z mierzenia temperatury, z głupich jasiów, wenflonów i innych dobrodziejstw nauki i kultury.

Miejmy nadzieję, że nie będzie już bulgoczących zatok, ni bezsennych nocy...Póki co, cieszę się poszpitalną wolnością. Rzeczywistością, która została odwrócona mi o sto osiemdziesiąt stopni. Choć prawdą, jest, że szpital był ostatnią deską ratunku w przywołaniu mnie do normalności. Powtarzalność i rutyna są potrzebne. Szczególnie by poczuć bezpieczeństwo i równowagę. Nie jestem zwolenniczką planowania, jednak warto mieć stałe punkty programu. Jest to punkt odniesienia dla wielu niespodzianek, jakie niesie nam życie..



Bałam się. I to bardzo. Ale chyba nie żałuję. Ból był znośny. A kiedy taki stawać się przestawał, znajdowały się odpowiednie preparaty i substancje ratujące. Jednak najważniejsze jest to, że mogę teraz oddycha. Dwiema dziurkami, w pełni, nareszcie.

Pierwszy raz w życiu tak mam...:)

I był to niesamowicie ważny powód by urządzić sobie łazienkową sesję ;) ciekawe tylko kiedy nauczę się jakichkolwiek podstaw ps...
m.

czwartek, 2 września 2010

i gotta feeling...

Owładnięta katarem, smarkaniem i nabrzmiałymi zatokami, czuję się fatalnie. Totalnie niezoorganizowana, przepuszczająca czas przez palce. Bo jak można leżeć...i leżeć...i wciąż leżeć. Jest to jedyna czynność, która wychodzi mi świetnie, której wiem, że potrzebuję, ale i nienawidzę.


Ale co zrobić, gdy w głowie ma się ...o nie, nie...nie pstro:), a masę cieknącego płynu zatokowego. Bulgoczącego, przeszkadzającego, utrudniającego normalne funkcjonowanie.

Przeklęta maź. Rozmnażając się przez pączkowanie wypełnia każdą wolną przestrzeń mojego mózgu. Skleja myśli, rozmazując słowa...



Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie robiąc tego, co powinnam, czynie rzeczy jeszcze gorsze. Na szczęście mam aparat foto :)

m.

A dziś nawet dzięki TEJ piosence, nie udało się mnie przywrócić do życia.